Autor: TOMASZ OKRÓJ
DLACZEGO?
To proste pytanie mogłoby być moim motto życiowym. Dlaczego? Dlatego, bo lubię wiedzieć, dlaczego coś działa, dlaczego działa tak, a nie inaczej, dlaczego coś wynika z czegoś innego i jakie obowiązują tam zasady?
Nie ma według mnie metody nauki, a zarazem rozwoju, innej niż zaspokajanie wewnętrznej ciekawości metodami empirycznymi. Trzeba czegoś spróbować, dotknąć, posmakować, usłyszeć lub zobaczyć, aby się skutecznie nauczyć. Wtedy wszystko nabiera sensu i daje możliwość dogłębnego poznania. Tak, wiem! To brzmi banalnie, choć z perspektywy czasu uważam, że banałem z pewnością nie jest. Wiele razy przekonałem się, jak ważne jest po prostu – wiedzieć.
Mimo, że od 20 lat pracuję w branży związanej z finansami, w głębi serca jestem przede wszystkim inżynierem. Miłość do tzw. nauk ścisłych wyniosłem z domu, ale ugruntowały to dwie ważne osoby w czasie mojej nauki – Pani Halina, ucząca matematyki w podstawówce, i Pani Alicja – fizyki w liceum.
Dlaczego to takie ważne? Otóż dlatego, że jest dobrym przykładem jak mały płomień zainteresowań, przy odpowiednim podejściu, może kształtować nasze późniejsze życie, zachowania i wartości. Do tego wychowałem się na programie „Sonda” z niezapomnianymi prowadzącymi Kamińskim i Kurkiem, a te 30 minut, w czwartki przed Dobranocką, były jak okienko na świat nowoczesnej techniki i nauki. Do dzisiaj z zapartym tchem oglądam popularnonaukowe programy BBC i chyba nie będzie niespodzianką, że moimi idolami są David Attenborough, Brian Cox, Neil deGrasse Tyson i Michio Kaku.
Będąc dzieckiem dużo eksperymentowałem. Dobrym przykładem braku wiedzy w połączeniu z nieodpartym pragnieniem eksperymentowania (w wieku… chyba około 10 lat) była próba uruchomienia elektrycznego silniczka, samodzielnie wymontowanego z uszkodzonej zabawki. Z powodu braku baterii pomyślałem, że przecież prąd jest także w gniazdku, a przewody elektryczne w szufladzie. Na szczęście zabezpieczenia instalacji zadziałały jak należy i skończyło się tylko hukiem, dużą ilością iskier no i solidną burą od rodziców.
Wszystkie moje próby, doświadczenia i eksperymentowanie ukształtowały we mnie przekonanie, że „wiedzieć” to możliwość dogłębnego poznawania otaczającego świata, efektywnej – i przede wszystkim – mądrej zmiany na lepsze naszego otoczenia, to umiejętne myślenie długoterminowe… to wreszcie fundament budowania autorytetu. I aby wiedzieć niezbędna jest
NAUKA, NAUKA, NAUKA…
Kiedyś – jak chyba większość z nas – marzyłem o tym, żeby skończyć rok szkolny, szkołę, studia i uwolnić się od konieczności mozolnego i czasem uciążliwego uczenia się. Życie stosunkowo szybko zweryfikowało moje myślenie. Po zakończeniu studiów na Politechnice Gdańskiej okazało się, że wtedy właśnie intensywność i ilość nauki wzrosła. Nie chodziło tylko o to, że jako początkujący asystent pracowałem w instytucie naukowym PAN, ale o to, że zawsze stawiałem sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czerpać z autorytetów, dorównywać wybitnym kolegom. Mogłem tego dokonać tylko intensywnym wysiłkiem i nauką wszystkiego czego wymagała praca. Nowe środowisko, często także nowe rodzaje zachowań, niezbędna jak tlen do oddychania znajomość języka angielskiego, metod numerycznych… i setki innych tematów. Promotor szybko zauważył moje zainteresowanie w kierunku praktycznego wykorzystania wiedzy. W owym czasie raczkującym, ale już bardzo istotnym tematem, było zarządzanie strefą przybrzeżną, a jednym z aspektów był wpływ zmian klimatycznych na poziom Globalnego Oceanu. Podobało mi się to, bo łączyło wiele umiejętności takich jak: wiedza teoretyczna (co oczywiste), znajomość systemów informacji przestrzennej (GIS), umiejętności programowania i metod numerycznych oraz pragmatyczne podejście do zarządzania projektami. W efekcie, po roku otrzymałem propozycję wyjazdu do Wietnamu i koordynację bardzo dużego polsko-holendersko-wietnamskiego projektu na miejscu, tj. w głównym biurze projektu w Hanoi. Propozycję pracy przyjąłem i w ten sposób pierwszy raz w życiu zostałem
RZUCONY NA GŁĘBOKIE WODY.
Był początek roku 1995. Cztery miesiące poza domem w czasach, gdy – choć ciężko to sobie dzisiaj wyobrazić – Internet nie był powszechnie dostępny, a telefony głównie stacjonarne. Wszystko było dla mnie nowe i z każdym dniem chłonąłem wiedzę jak gąbka.
Wieczorem kładłem się z bólem głowy spowodowanym natłokiem obowiązków i tematów złożonych na moje barki. Z dnia na dzień było coraz lepiej, a na koniec poza podziękowaniami usłyszałem od managera projektu, że „przez 4 miesiące nabrałem doświadczenia jak przez 4 lata”. Tak też się czułem i uświadomiłem sobie dwie ważne rzeczy. Jedna, to że lubię „głębokie wody”, lubię ambitne wyzwania i co jakiś czas wyjście daleko poza sferę komfortu. Dlaczego? …bo to najszybsza nauka. Druga rzecz to, że bez wsparcia z Europy przeprowadzenie projektu byłoby dla mnie znacznie trudniejsze. Pierwszy raz w tak wyraźny sposób doświadczyłem co znaczy pomocny
ZESPÓŁ.
W Wietnamie wsparcie zespołu było przede wszystkim merytoryczne. Kilka lat później, gdy pracowałem jako Manager w Departamencie Zarządzania Ryzykiem w dużej, międzynarodowej korporacji, okazało się, że zgrany zespół to fundament każdej firmy i każdego współdziałania. Bez wchodzenia w szczegóły (tajemnica firmy) – na własnej skórze bardzo mocno odczułem jak mądry, lojalny i odważny zespół, którym kierowałem, daje siłę do działania swojemu managerowi. W ekstremalnie trudnej zawodowo sytuacji, będąc z definicji na straconej pozycji, bezcenna była pewność, że nie jestem sam i mam wsparcie tych wspaniałych ludzi. Jako manager działałem oczywiście w dobrym interesie mojego zespołu oraz firmy. Byłem przekonany, że
TWARDE ZASADY I DŁUGOTERMINOWA PERSPEKTYWA
zaowocują. Udało się także, a może głównie, dzięki wsparciu mojej żony, która zawsze powtarzała, abym robił to, co uważam za dobre i ważne. Dość mocno „poturbowany” psychicznie, ale dumny z naszego wspólnego sukcesu, podjąłem decyzję o konieczności kolejnego dużego kroku w nieznane. Awans na kolejne już w moim życiu stanowisko managerskie (tym razem bez podległego zespołu) i wyjazd do Londynu miał dwa ważne oblicza: zawodowe, tj. nowe szanse, ludzie, perspektywy, oraz prywatne, związane z przeprowadzką na stałe za granicę.
Jak zawsze przy okazji takiej zmiany początki były trudne. Oczywiście główne pytanie jakie powtarzałem w myślach pierwszego dnia, jadąc autobusem 757 z lotniska Londyn-Luton, było „po co mi to było?”. Szybko jednak okazało się, że poznałem wspaniałych ludzi, dzięki którym najtrudniejszy, pierwszy miesiąc szybko poszedł w niepamięć, a wszystko zaczęło się układać po mojej myśli, bo
WSZYSTKO JEST W NASZEJ GŁOWIE.
Okazało się, że nie tylko dobrze wpasowałem się w zapotrzebowanie zespołu, ale wręcz wpłynąłem na jego charakter i zadania. Dotychczasowe zarządzanie ryzykiem ogromnego portfela kredytowego, poszerzyło się o część analityczną i decyzyjność jeszcze głębiej opartą na rzetelnych danych. Zaledwie po pół roku pracy na tym stanowisku uhonorowano mnie nagrodą „CRO award” w kategorii: „Simplification & clear thinking”. Byłem dumny z sukcesów, czułem się potrzebny i trwało to przez kolejny rok, gdy przyszła wiadomość o sprzedaży części „Capital” czyli około 1/3 całej korporacji.
Pozytywne nastawienie, poszukiwanie rozwiązań, a nie problemów, uczenie się na błędach i umiejętność szybkiego dostosowania się do okoliczności to były główne cechy, które w obliczu sprzedaży tej części firmy, w której pracowałem oraz nadchodzącego Brexit-u, po trzech latach kazały mi wrócić do Polski. Z przeprowadzki na stałe nic nie wyszło, ale poznani ludzie i nabyte doświadczenie były i nadal są bezcenne. Kolejna zmiana perspektywy i chęć zdobywania nowych „terytoriów” skierowały mnie ku wykorzystaniu doświadczenia zawodowego jako konsultant, bo
PRACUJĘ ŻEBY ŻYĆ, A NIE ODWROTNIE.
Szeroko pojęte zarządzanie ryzykiem w połączeniu z ugruntowanymi umiejętnościami technicznymi, (takimi jak programowanie, metody numeryczne, bazy danych) to kombinacja bardzo pożądana na rynku pracy w Europie. Dlatego zmieniłem profil na samozatrudnienie i przez kolejne 3 lata pomagałem w budowaniu czegoś, co jest dla mnie zawodowo bardzo istotne tj. podejmowaniu wszelkich decyzji w oparciu o dane, niepodważalne informacje i ugruntowane doświadczenie.
Obecnie ponownie pracuję na etacie, ponownie w wielkiej korporacji i mimo, że z własnego wyboru czasami pracuję po godzinach, to mogę się nazwać szczęściarzem, bo dotychczas zawsze robiłem to, co lubię. Było to możliwe, bo ktoś, kiedyś powiedział ważne dla mnie zdanie: „…a wiesz, że życie nie kończy się na naszej firmie?”. Takie proste, ale w odpowiednim czasie i stanie umysłu wywołuje rewolucję w sposobie patrzenia na ścieżkę rozwoju, niekoniecznie rozumianej jako kariera na kolejnych, coraz wyższych szczeblach struktury firmy.
Uważam, że niezbędne jest poruszenie także tematu, który – z niezrozumiałych dla mnie powodów – jest często pomijany milczeniem. Oczywiście, chodzi o aspekt jakim jest wynagrodzenie. Zgadzam się, że temat jest bardzo trudny, ale ubolewam, że wiele osób traktuje go niemal jak tabu. A przecież mądrze wydając zarobione pieniądze także możemy rozwijać swoje zainteresowania i dawać takie możliwości swoim bliskim.
Wiem, że jestem w stanie poświęcić wiele czasu i zaangażować się w pracę zawodową, gdy w długiej perspektywie daje to możliwość np. spędzania urlopów w ciekawych miejscach, uczestniczenia w niezapomnianych koncertach czy zakupu kolejnego elektronarzędzia, „niezbędnie” ? potrzebnego do realizacji mojego hobby, jakim jest majsterkowanie i praca w ogrodzie. W końcu, każde działanie musi mieć konkretny
CEL.
W mojej krótkiej, ale dość intensywnej karierze coacha, w byciu managerem, w rozmowach z moimi dziećmi czy ogólnie – w życiu prywatnym, zawsze podkreślam, że kluczowe jest zdefiniowanie celu. Każdy ma swoją metodę, a moja polega na planach długoterminowych i jednocześnie dość ambitnych. Oczywiście bywa, że czasem planów nie da się zrealizować, ale nauczyłem się być przygotowanym na porażki, czasem wręcz rozczarowania. Uważam jednak, że rozsądne i elastyczne podejście do sukcesu oraz nauka na błędach są jedną z ważnych cegiełek budujących nasze szczęśliwe życie. Ważne jest, aby dążąc do celu zauważać i umiejętnie
WYKORZYSTYWAĆ POJAWIAJĄCE SIĘ SZANSE ORAZ MOŻLIWOŚCI.
Czasem zaryzykować i podjąć trudną decyzję, nie tracąc przy tym celu z pola widzenia i pamiętając, że istnieje nieskończona ilość dróg, które do niego prowadzą. Którą z nich wybierzemy, zależy tylko od nas.
PYTANIA I ODPOWIEDZI
– Czy bierzesz pod uwagę możliwość ponownej zmiany swojej ścieżki zawodowej na zupełnie nowy obszar? Jeśli tak, to co by to było?
T.O. – Tak. Nawet czasem to rozważam. Nigdy nie wiem, co mnie czeka jutro, więc jestem gotowy podejmować wyzwania nawet jeśli czasem są dość ryzykowne. Staram się nie ograniczać do jednej, wąskiej specjalności lub dziedziny życia. Mogłoby to być coś związanego z technologią, coś w czym można poprawiać rzeczywistość i automatyzować procesy, bo to lubię robić. Coś, co w efekcie pracy pozostawiłoby materialny i namacalny efekt. Tak jak napisałem – jestem inżynierem, a to daje bardzo szerokie pole wyboru.
– Gdyby pojawiła się taka okazja – czy przeprowadziłbyś się znów za granicę?
T.O. – Oczywiście, że tak. Są takie miejsca, do których przeniósłbym się z dnia na dzień, do innych zapewne mniej chętnie. Jednak bez względu na to, dokąd bym zawędrował, dzisiaj uważam, że moim docelowym miejscem na Ziemi jest i będzie Gdańsk. Obecnie, w tej kwestii moim kryterium wyjazdu nie jest „dokąd”, ale raczej „na jak długo”.
– Jak dobrze Twoim zdaniem trzeba mówić po angielsku, by mieć szanse w rekrutacjach za granicą do dużych, znanych firm? Ja nie mam żadnego certyfikatu, czy to ma znaczenie? A jeśli nie to jak bez certyfikatu określić, czy to już, czy jeszcze nie?
T.O. – Na to pytanie niestety nie ma jednej, precyzyjnej odpowiedzi. Jadąc do Londynu myślałem, że mój angielski jest wystarczająco dobry. Trwało to tylko do czasu, gdy telefonicznie musiałem podpisać umowę z dostawcą gazu i prądu – ScottishPower. Zapewne nie podawałbym nazwy firmy, ale jest ona kluczem do odpowiedzi – zwłaszcza z części „Scottish”. Wtedy z pokorą stwierdziłem, że żadne certyfikaty nie zastąpią umiejętności praktycznego władania językiem. Po jakimś czasie, gdy poczułem, że szkocki akcent już nie jest dla mnie przeszkodą w rozumieniu, że w zatłoczonym londyńskim pubie w pełni uczestniczę w rozmowach, a w kinie nie chcę już czytać podpisów po polsku, mogłem powiedzieć, że jest w porządku. Wiem jednak, że zawsze będą słowa, których nie znam i zawsze będę poprawiał wymowę.
Z drugiej jednak strony, niezależnie od tego jak dobrze władamy językiem obcym, zawsze powtarzam, aby się nie obawiać mówienia. Na początku to normalne, że się „cedzi” każde słowo, myśli nad szykiem zdania, ale kluczem jest właśnie mówienie.
Jeśli chodzi o związek posiadania certyfikatu z rekrutacją, to nigdy (nawet jeden raz) nie byłem proszony o pokazywanie certyfikatu znajomości języka. Dlatego uważam, że jeśli rekrutacja jest prowadzona w Polsce, to istotna jest wyłącznie umiejętność szybkiego „przełączenia” się w trakcie rozmowy rekrutacyjnej z jednego języka na drugi, bez utraty jakości i poziomu komunikacji. Taki poziom uznałbym także jako odpowiedni w rekrutacjach zagranicznych.